„Jak dobrze mieć sąsiada, on wiosną się uśmiechnie, jesienią zagada…” ten tekst, napisany przez nieodżałowaną Agnieszkę Osiecką – jedną z największych współczesnych poetek – znała onegdaj cała Polska. A wszystko dzięki skompilowaniu go z muzyką Andrzeja Kurylewicza i wyśpiewaniu przez zespół Alibabki oraz Halinę Kunicką. Serca większości słuchaczy szczególnie rozpalał fragment o tym, że rzeczony sąsiad „zimą ci pomoże przy węglu i koksie i sama nie wiesz, kiedy ułoży wam rok się”. Był tu ukryty podwójny przekaz, którego za nic nie jest w stanie wyłapać obecna młodzież. Bowiem w politycznie pochmurnych czasach PRL-u trudno było sobie wyobrazić bardziej romantyczny początek miłości niż ten, który rodzi się przy hałdzie deficytowego, wyczekiwanego, nazywanego „czarnym złotem” węgla. Sąsiad, który pomagał w przewiezieniu do piwnicy dostarczonego pod kamienicę węgla urastał do miana bohatera. Potem, jak sugerują słowa piosenki, w wyniku pomocy zagnieżdżał się u rzeczonej sąsiadki z drugiego piętra na całą zimę, a nawet dwie, dopóki nie wróciła „pani, co pachnie fiołkami”, łamiąc ostatecznie serce sąsiadki… No cóż, życie! Uczucie, które rodzi się przy węglu, nie ma prawa należeć do najczystszych.
Dziś piosenkę Osieckiej bardzo rzadko można usłyszeć w radiu, a i sami sąsiedzi, czyli my wszyscy (bo każdy z nas ma jakiegoś sąsiada) prawie nigdy jej nie nucimy. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza sąsiad przestał być instytucją opartą na współdzieleniu i towarzyskości. Stał się koniecznością, artefaktem, wydmuszką. Sąsiedzką pomoc coraz częściej zastępuje sąsiedzka niechęć. Otwarte drzwi i ramiona zamieniliśmy na wydzielane i okratowane skrawki klatek schodowych i zdawkowe, rzucane w powietrze, gdzieś ponad głowami mijanych sąsiadów „Dzień dobry!”. Sąsiedzi przestali nam być potrzebni. Staliśmy się (tak chcemy o sobie myśleć) samowystarczalni. Dość szybko zapomnieliśmy o przysłowiu – spotykanym w różnych częściach świata – mówiącym o tym, że lepszy bliski sąsiad niźli daleki brat.
W nieodległych czasach, w których wolność była mocno reglamentowana lub nie było jej wcale, a rzeczy się nie kupowało, tylko „załatwiało”, posiadanie dobrego sąsiada, a nawet całej siatki dobrych sąsiadów było na wagę złota. Nawet więcej, było koniecznością! Kontakty ze sobą utrzymywali mieszkańcy niemalże wszystkich domów na ulicy i wszystkich mieszkań w bloku lub kamienicy. Do sąsiadów przychodziło się bez zapowiedzi. Sąsiadom podrzucaliśmy swoje dzieci, kiedy szliśmy na imieniny do Krystyny lub do Leszka na brydża. Lokowaliśmy u nich na nocleg naszych teściów, którzy gnani tęsknotą, niezapowiedziani, zwalali się na cztery noce do naszego malutkiego mieszkanka. Sąsiedzi nas dokarmiali, wysłuchiwali, wspierali, stali za nas w kolejkach, pomagali przy naprawie auta lub roweru, przynosili sprawunki w czasie choroby, stawiali bańki, podlewali kwiatki w czasie naszego urlopu. U sąsiadki gotowało się weki, bo miała większy garnek lub skracało spodnie, bo miała maszynę do szycia. Sąsiad naprawiał nam instalację elektryczną lub pomagał we wniesieniu na trzecie piętro zdobycznej, pieruńsko ciężkiej meblościanki „Tadeusz”. Sąsiedzkość i wspólnotowość z jednej strony pomagały nam przetrwać biedę i upokorzenie, a z drugiej były przyjemnością, sposobem na miłe spędzenie czasu. Wielu Polaków, przesiedlonych z jednego końca Polski na drugi, ze wsi do miast, w sąsiadach znajdowało osoby, którym mogli zaufać. Sąsiedzi stanowili ich stado, wspólnotę, byli dla nich – jak to się dziś ładnie nazywa – „rodziną z wyboru”. Sąsiadka, sąsiad to byli ludzie, którym ufaliśmy. Bo komuś trzeba było zaufać…
Po odzyskaniu wolności w 1989 roku socjologowie zaczęli dostrzegać, trwającą do dziś, szczególnie w dużych miastach, erozję dobrego sąsiedztwa. W wyniku potężnych zmian w każdej dziedzinie naszego życia, bogacenia się, procesu indywidualizacji oraz rozwoju technologii sąsiedzi stali się nam coraz mniej potrzebni. Dzieci dużo chętniej przekazujemy instytucjom, do przeprowadzek zatrudniamy profesjonalne firmy, do remontów specjalistów. Większość z nas stać na podstawowe artykuły żywnościowe, a ich brak możemy szybko uzupełnić w całodobowym sklepie na rogu. Nie musimy pożyczać od sąsiadów młynków do kawy, piekarników czy narzędzi, bo każdy z nas ma swoje. Zyskując, wskutek przekształceń, mieszkania na własność, zaczęliśmy tworzyć – w dawniej wspólnym domu – zasieki z antywłamaniowych drzwi, okratowanych balkonów, wizjerów, czujników i monitoringu. Miejsca wspólne, takie jak klatka schodowa, winda czy strych, stały się miejscami niczyimi, o które przestaliśmy dbać. Nasza przyjaźń do sąsiadów zamieniła się w strach przed nimi lub w najlepszym wypadku… zobojętnienie. Jedna trzecia Polaków przyznaje, że nie utrzymuje kontaktów (towarzyskich i/lub świadczeniowych) z żadnym ze swoich sąsiadów. W największych miastach swoich sąsiadów nie zna blisko połowa z nas. Badania pokazują na jeszcze jedną zależność – w dość szybkim tempie wzrasta liczba relacji sąsiedzkich o charakterze konfliktowym. Sąsiad przestał być bratem, stał się wrogiem.
Jednak nasze mieszkania nadal złączone są plecami z innymi, nasze domy nadal stoją obok innych, niezależnie od tego, jak wysoki płot nas od nich dzieli. Sąsiedztwo – szczególnie w coraz bardziej zagęszczających się miastach i na miejskich suburbiach – jest nieuniknione, ale zmienił się jego charakter: przestało być emocjonalne, stało się przestrzenne. Wspólne bycie ze sobą, po sąsiedzku, zostało zamienione na partycypowanie we wspólnej przestrzeni (ulicy, ogródka, dachu, strychu, piwnic, altanki śmieciowej). W sensie terytorialnym mamy sąsiadów. W sensie mentalnym jesteśmy często poza sąsiedztwem.
Wydawałoby się, że doskonałym remedium na zanikającą, emocjonalną, dobrą sąsiedzkość będzie powstanie wspólnot mieszkaniowych. Pomysł połączenia w jeden prawny organizm mieszkań w jednym bloku lub domów na jednej ulicy ma długoletnią tradycję. Uważa się, że pierwsze wspólnoty pojawiły się w Stanach Zjednoczonych jeszcze w połowie XIX wieku. Niemniej w Europie Zachodniej zyskały na popularności w latach 70. XX wieku, a w Polsce formalnie mogły powstawać od 1995 roku. Założenia były bardzo dobre. Wielkie spółdzielnie mieszkaniowe, które zarządzały kilkudziesięcioma budynkami, przestały spełniać swoją rolę. Były powolnymi, biurokratycznymi machinami, nierespektującymi wymagań i potrzeb mieszkańców. Właściciele mieszkań czuli, że są ignorowani, a przestrzenie wspólne – źle zarządzane. Zawiązanie wspólnoty w ramach jednego lub (dużo rzadziej) kilku bloków lub kamienic pozwalało na przejęcie przez mieszkańców odpowiedzialności za budynek oraz otaczający go teren. Tworzenie wspólnot mieszkaniowych, nazywanych „prywatnymi mikrosamorządami miejskimi” idealnie wpisywało się w procesy demokratyzacji III RP. Mieszkańcy wspólnoty, w oparciu o stworzony przez siebie statut mogli współdecydować i współzarządzać budynkiem, w którym mają mieszkanie.
Po ćwierćwieczu istnienia wspólnot mieszkaniowych socjologowie i ekonomiści nie są zgodni co do ich społecznej wartości. Ich zwolennicy uważają, że wspólnoty wzmacniają poczucie wolności i chronią prawo własności, co więcej na poziomie wspólnoty możemy dowiedzieć się, jak działa demokracja bezpośrednia i jak dużą wagę ma nasz głos. Przeciwnicy twierdzą, że wspólnoty zagrażają redystrybucji dóbr i mają zły wpływ (chociażby przez grodzenie działek i tworzenie osiedli zamkniętych) na rozwój tkanki miejskiej. Kłopotem jest również to, że prawo decydowania o przestrzeni wspólnej mają tylko właściciele mieszkań. Osoby, które wynajmują lokale, nie mają prawa głosu i są wyłączone ze wspólnotowości. Wspólnoty są małymi firmami, w których udziałowcami są właściciele mieszkań, decydujący nie tylko o potrzebie wymiany dachu lub rynien, ale także o otoczeniu posesji, organizacji ruchu na osiedlowych uliczkach, wycinkach i nasadzeniach drzew, oświetleniu czy tworzeniu miejsc parkingowych. Jednak skupienie na własnym podwórku sprawia, że dobro naszej wspólnoty staje się niekiedy dobrem nadrzędnym. Przestają liczyć się wspólnoty obok, w myśl zasady „Moja chata z kraja”. Zachwiany zostaje społeczny system, oparty na potrzebie współpracy w imię dobra wspólnego.
Wspólnota jest małą społecznością, organizmem, który działa dobrze, o ile dobrze działają jej wszyscy członkowie. Uczy mechanizmów demokracji, brania odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Wydaje się być społeczeństwem w pigułce. Jest małym laboratorium procesów demokratycznych. Uczy obywatelskości, rozumienia praw własności, ale także bezlitośnie wyciąga na wierzch ludzkie animozje, indywidualistyczne postawy, chciwość i… głupotę.
Temu laboratorium postanowił przyjrzeć się Jiří Havelka, jeden z najbardziej lubianych i cenionych twórców teatralnych oraz filmowych młodego pokolenia w Czechach. Absolwent słynnego, praskiego DAMU (The Academy of Performing Arts), specjalizujący się teatrze alternatywnym, skupionym nierzadko na wspólnej improwizacji, w napisanej przez siebie sztuce "Wspólnota mieszkaniowa" oddaje pole klasycznemu, dramatycznemu formatowi. Spotkanie kilkunastu osób przy stole ma na celu podjęcie decyzji odnośnie ich wspólnej własności – domu. Problemy społeczności sąsiedzkiej są w mikroskali odwzorowaniem problemów całego społeczeństwa. Starcie ego poszczególnych bohaterów przypomina niekiedy starcie dwóch skrajnych manifestacji politycznych i obyczajowych. Początkowo wypowiadane niewinne zdania i sądy zamieniają się we wzajemne oskarżenia, które latają nad głowami uczestników z szybkością i rażeniem kul pistoletowych. Ujawniają się skrywane kompleksy, strachy, nienawiści, fobie. Resentyment króluje. Bohaterowie, zanurzeni we własnych problemach, nie chcą iść na ustępstwa. Bronią siebie i swojego skrawka własności, jakby zapomnieli, że chodzi o wspólną sprawę, o to, że zgoda buduje, że skłóceni nie ruszą z miejsca, nie rozwiążą problemów. Przekrzykują się nawzajem, nie stroniąc od głupoty i wulgarności, na którą jest, również w języku publicznym, coraz większe przyzwolenie. Zacietrzewiają się, obwiniają, straszą. Uwolnione demony autorytarnego systemu wwiercają się w dusze członków wspólnoty. Państwowa normalizacja mylona jest z normą. Ten akcent sztuki Havelki najmocniej może zarezonować u polskiego widza, w czasach, w których ręczne sterowanie rzeczywistością przez władzę jest codziennością. Ktoś może powiedzieć: „Ale to nie chodzi o nas, to Czesi!”. Czyżby? Z zasady jest tak, że lubimy tę prawdę, która nie dotyczy nas, tylko sąsiadów, ale wielką siłą i ogromną wartością komedii Havelki jest to, że nie dotyczy tylko Czechów. Rozciąga się na wszystkie Demoludy, czyli dawne państwa bloku wschodniego, w których przejście od totalitaryzmu do demokracji było bardzo bolesne. A czarna, gruba kreska nie odcięła ludzi od ich rozczarowań.
W większości z postsowieckich społeczeństw, w tym w Polsce – co możemy obecnie zaobserwować – za WŁASNOŚĆ JESTEŚMY W STANIE ODDAĆ WOLNOŚĆ. A przecież tylko od nas zależy, czy NASZ DOM, w którym mieszkamy, będzie dawał schronienie wszystkim – niezależnie od stylu życia, poglądów politycznych, wyznawanej wiary, orientacji seksualnej, koloru skóry – czy też, wskutek naszej kłótliwości, małości, braku ustępstw, nietolerancji oraz źle rozumianego poczucia własności, zawali nam się na głowę.
Tomasz Sobierajski – socjolog, doktor nauk humanistycznych, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego. Badacz i uważny obserwator zjawisk społecznych, felietonista, publicysta, autor kilkunastu książek (m.in. "33 czytanki o komunikacji" i "Wybieram życie. Rozmowy o najważniejszym") @tommysobierajski
Dodatkowe informacje
Tomasz Sobierajski, przedruk eseju do programu spektaklu "Wspólnota mieszkaniowa", wyd. Och-Teatr, Warszawa 2020