Młody mężczyzna siada przy fortepianie, macha do kogoś z publiczności, przegląda nuty. Trudno powiedzieć, czy przedstawienie już się zaczęło. Na widowni słychać coraz głośniejsze szepty, ktoś przypomina sobie o wyłączeniu telefonu. Nagle, pewnym krokiem niepozostawiającym żadnych wątpliwości, wchodzi Ona. Rozlegają się oklaski, ale zbywa je tylko machnięciem ręki. „Żadnych braw, jesteśmy w klasie, nie w teatrze”.

Mówili o niej La Divina (boska), nazywali primadonną stulecia, krytycy twierdzili, że żadna ze śpiewaczek nie może się z nią równać. Po prostu perfekcja. I po prostu perfekcyjna jest Krystyna Janda w roli Marii Callas. Dopasowany strój, lśniące buty na wysokim obcasie, żaden luźny kosmyk włosów przez sto pięćdziesiąt minut spektaklu nie ośmielił się wymsknąć z ciasno spiętej fryzury. Jednak nie na scenie La Scali przyszło nam ją oglądać, a w klasie, prowadzącą kurs dla młodych adeptów śpiewu.

Maria Callas była niezwykle temperamentną kobietą i taką też jest nauczycielką. Momentami jest tak surowa i niemiła, że w żadnym wypadku nie chcielibyśmy być w skórze jej uczniów. Ostro krytykuje nie tylko śpiew, ale też wygląd, sposób bycia. Za chwilę z kolei wzrusza się do łez i przytula swoją uczennicę. Mimo strachu, który wzbudza w nich mistrzyni, uczniowie lgną do niej, marzą o tym, aby wielka diwa zechciała ich posłuchać, dać jakąś radę. To, czego Callas chce nauczyć swoich podopiecznych, to nie tylko technika śpiewu, ale podejście do sztuki w ogóle. I z jej dialogów z uczniami wiele uniwersalnych prawd na  ten temat możemy wyłowić.

Callas próbuje przekazać swoim uczniom, że na scenie tak naprawdę trzeba być, czuć, a nie grać. Jednocześnie twierdzi, że najważniejsze rzeczy w sztuce to odwaga i dyscyplina. Aby zostać wielką gwiazdą opery, sama kiedyś tę odwagę i dyscyplinę musiała w sobie znaleźć. Jej wielkość widać na każdym kroku, ale gdy zajrzeć trochę głębiej, widać też żal, wrażliwość i samotność. Ogromną potrzebę bycia kochaną, akceptowaną, docenioną. Niepewność, którą miała w sobie przed laty. Kiedy mówi nieco żartobliwie do jednej z uczennic, że „kiedy jest się grubą i brzydką, warto jest mieć w zanadrzu kilka wysokich F, aby użyć ich kilka razy w życiu”, ma się wrażenie, że zwraca się trochę do siebie z przeszłości, kiedy miała problemy z nadwagą. Mimo sukcesów na scenie jej życie prywatne było dalekie od ideału. Nieszczęśliwe małżeństwo z dużo starszym człowiekiem, wielka miłość i romans z mężczyzną, który nie potrafił jej zrozumieć. Ostatecznie po latach zmagań z przeciwnościami i sobą samą staje się dla artystki rzecz najgorsza – traci głos.

Maria Callas. Master Class w OCH-TEATRZE nie jest pierwszym wykonaniem sztuki Terrence’a McNally’ego w Polsce. Po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć ją już niemal dwadzieścia lat temu na deskach Teatru Powszechnego. Również w reżyserii Andrzeja Domalika, również z Jandą w roli głównej, gdzie aktorka zagrała ponad dwieście razy. Nie dziwi zatem, że tak dobrze wypada w tej roli. Już wtedy spektakl cieszył się dużą popularnością, co zresztą było widać i teraz – na widowni nie było ani jednego pustego miejsca.

W sztuce wiele jest momentów komicznych, jednak po obejrzeniu całości ma się wrażenie, że służyły one przede wszystkim rozładowaniu napięcia przed ogromną dawką emocji, jakie występowały w monologach (momentami przechodzące w dialogi z postaciami z przeszłości) Callas-Jandy na końcu obu aktów. To właśnie o nich pamięta się najdłużej po wyjściu z teatru.

Poza Callas na scenie występują jej uczniowie – mają jakieś imiona, ale nie są one zbyt ważne. Nauczycielka i tak nie zamierza ich pamiętać. Warto jednak przyjrzeć się bliżej tym młodym aktorom. O ile ich gra nie wyróżnia się może niczym szczególnym, o tyle muzycznie są fenomenalni. W szczególności zachwyca przepiękna aria Ah, non creda mirati z Lunatyczki wyśpiewana przez Agnieszkę Adamczak na kolanach.

Wydaje się, że Janda, grając postać wielkiej śpiewaczki, sama czerpie naukę z tego, co mówiła boska Callas. Według niej przedstawienie jest walką, publiczność wrogiem, a sztuka oznacza dominację. I to właśnie z widownią zrobiła Janda – zdominowała kompletnie. I nie pozostaje nic innego, jak się poddać i w tej walce przyznać jej zwycięstwo.